Wiele miast (12)

Nieznajomy od Kiełbaski w Muzeum Kolei Szprotawskiej

Mieczysław Bonisławski
Lokalne Muzeum Kolei Szprotawskiej


Fragment opowiadania napisanego przez Mieczysława Bonisławskiego, które zostanie wydane w 2015 roku.



Sprawa „Nieznajomego”, jak go nazwaliśmy, przedstawiała się tak. To było w maju. W tamtą słoneczną i ciepłą niedzielę z samego rana otworzyliśmy stare, szerokie odrzwia dawnego magazynu kolejowego, aby obwieścić całemu miastu, że powstało Muzeum Czasów. Wydawało się nam, że niewielkie pomieszczenie, zbudowane w technologii sprzed wieków - z muru pruskiego, stwarza doskonały klimat do podróży ze współczesności w przeszłość.

Reklama
Wprost z nowoczesnego, szeroko rozciągającego się parkingu wielkiego marketu wchodziło się przez rozsuwane wrota do małej, ciasnej groty zawalonej mechanicznymi kasami i drukarkami do biletów, kolejowymi lampami na naftę, pożółkłymi mapami pisanymi gotykiem. Ze słonecznego przestworza do mrocznej niszy, gdzie pomiędzy stuletnimi szpargałami były tajemnicze schody i maleńkie drzwiczki, których nikt nie otwierał od zakończenia wielkiej wojny. Nawet my sami wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy dokąd one prowadziły...
               Gdy już przebrnęliśmy przez wywiady udzielane dziennikarzom i oficjalne rozmowy z politykami, na sam koniec pojawił się staruszek. Część oficjalna była skończona, Włodek wyciągnął więc i rozpalił grilla, a Paweł otworzył pierwsze piwa. Zbyszek dokładał węgla i smażył kiełbaski.
              Staruszek przyszedł od strony Parku Kolei Szprotawskiej, jakoś tak nagle wynurzył się spomiędzy drzew i – znalazł się tuż przy grillu. Nikt nie pamiętał jak długo tam stał, zauważył go w pewnym momencie Włodek.
-Dzień dobry panu, zapraszamy na wystawę. A może zje pan z nami kiełbaskę ?
Staruszek udawał zmieszanego.
- Nie, dziękuję za kiełbaskę, nie chcę sprawiać kłopotu. A ta wystawa, to o kolei, panie Włodzimierzu ?
Nasz siwowłosy nauczyciel siatkówki zamarł na moment. Spojrzał uważnie na staruszka. Włodek uczył tutaj od 40 lat i pół miasta to byli jego znajomi - dawni uczniowie lub ich rodzice. Staruszka jednak z nikim takim nie kojarzył. Gdy wielokrotnie potem analizowaliśmy ten moment, starając się rozwikłać skąd się wziął staruszek i kim był, Włodek zarzekał się, iż na pewno go nie znał. Kilka razy nawet coś mu świtało w głowie, już z kimś go kojarzył, ale ostatecznie zawsze kończył stwierdzeniem, że nie, że jednak to nie może być ów on, o którym Wołodia przez chwilę myślał.
         
Staruszek tymczasem uznał, iż zadość uczynił już obowiązującym konwenansom i przeszedł do konkretów.
- A, skoro panowie tak proszą, to może jedną, taką najmniejszą. Tylko aby dla panów na pewno starczyło!

Zbyszek wybrał kiełbaskę, podał razem z bułką i tacką. Paweł otworzył piwo. Staruszek i nim nie pogardził.
Usiadł na ławeczce. Zagryzł, popił i zaczął swoją opowieść:
- Tu była dawniej kolej – wyciągnął przed siebie rękę i pokazał na parking i market. – Pamiętam dobrze. Pociągi jeździły, do miasta jechało się z wioski. Na targ albo do magistratu. Niektórzy to do roboty, do fabryki jeździli, a przedtem do szkoły, na przyuczenie.
- Pan też jeździł?
- A tak, ale do miasta rzadko. Ja jechałem w drugą stronę, do swojej dziewczyny, co mieszkała we wsi za rzeczką. Pociągiem było bliżej i szybciej niż szosą, co to prowadziła wokół lotniska, aż tam hen, przez taką inną jeszcze wieś. Ale bywało, że i do miasta, po jakiś gościniec dla niej, albo i z nią na zabawę jaką większą, jakie bywały w mieście.
- Do kiedy te pociągi jeździły ? Mówi się, że zaraz po wielkiej wojnie tory rozebrali?
- A to wiem dokładnie. Z wojska właśnie wracałem i napisałem do brata, ze śniło mi się jak pociągiem zajeżdżam do naszej wsi. I że w tym śnie cieszyłem się, gdy patrzyłem z tego pociągu na miasto, a potem na las i te nasze pagórki, że już wracam do domu. I on mi wtedy odpisał list, a w nim, że chyba że to musiał być tylko sen, bo właśnie przyjechali kolejarze i zaczęli rozbierać tory i że za miesiąc już żaden pociąg nie pojedzie.
- To w takim razie da się dokładnie ustalić rok – ucieszył się Paweł. –  Pamięta pan kiedy był w wojsku?
- A jakże. Ten list mam też gdzieś na strychu.
- To może go razem poszukamy?
Staruszek pokiwał potakująco głową. I wtedy przejął inicjatywę Sławek, w którym zagrała krew kolekcjonera:
- To może ma pan stare bilety? Jakąś szynę na pamiątkę? Zdjęcia z przejazdu pociągiem? Jak wyglądała taka podróż do miasta?
 - Do miasta? Najpierw był las. Potem... – staruszek zaczął opisywać znany nam ogólnie przebieg dawnej linii. Najciekawsze i zupełnie zaskakujące było jednak samo zakończenie:
- ...i tu gdzie teraz siedzimy, była niby ta stacja. Ale tu nikt nie wysiadał, co najwyżej baby na targ. Wagony jechały dalej. Najpierw był ten, tu, przejazd – pokazał ręką na skrzyżowanie ulic na skraju Parku – potem wiadukt, co to nim droga szła w górze, znowu przejazd, mały taki wiadukt, z drogą pod nim – a potem już prosto do stacji głównej. Ale ludzie wysiadali już przy tym małym wiadukcie, bo tam była fabryka dywanów, a zaraz za nią mleczarnia, skład węgla, rzeźnia. A ludzie do roboty tam jechali, to i tu wysiadali.
- Zaraz, zaraz. Koło fabryki dywanów był wiadukt? – przerwał zaskoczony Paweł.
Wszyscy spojrzeli na Sławka, ale ten pokręcił przecząco głową:
- Ode mnie na ten temat nic się nie dowiecie. W moich notatkach nie ma nic o jeszcze jednym wiadukcie.
Sławek był jedynym wśród nas typowym pasjonatem historii kolejnictwa. W trakcie swoich historyczno–kolejowych wypraw, których nazbierało by się kilka setek, natrafił kiedyś na uroczą stację kolejową na Pojezierzu Sierakowskim, blisko Puszczy Noteckiej. Od tamtego czasu snuł romantyczną wizję tego, jak ją wyremontuje, zamieszka w niej i urządzi swoje muzeum kolejowe. Jego zbiorów i notatek na temat każdego kawałka linii kolejowej w kraju starczyło by do wypełnienia pięciu takich dworców.
- Czekajcie. Coś sobie przypomniałem. Tak, chyba w gazecie czytałem o człowieku, który zaraz po wojnie był oskarżony o zamiar wysadzenia wiaduktu koło fabryki dywanów. To jest ślad!
- Jakby tam był wiadukt, to bym coś słyszał. Choćby od wujka – kolejarza – upierał się Paweł, początkujący polityk, który zawsze musiał wszystko wiedzieć najlepiej i znać najlepsze źródła wszelkich wiadomości.
- To by była zupełna sensacja – spokojnie ocenił Sławek – ale takie sensacje się nie zdarzają.
- Kiedy ten artykuł się ukazał ? – zainteresował się, mający jakieś własne przemyślenia Włodek.
- Nie pamiętam, chyba nie dalej niż rok temu. Gdzie nasz gość?!                                                  
Staruszek korzystając z naszych sporów zniknął. Zbyszek pokazał na brudną od musztardy i tłuszczu tackę i pustą butelkę i parsknął śmiechem.
- Ulotnił się, ale był. Po wiadukcie nie ma śladów, ale po nim zostały. Zabieram je i trzymam jako bezcenny dowód!
                       Zdarzenie ze staruszkiem okazało się brzemienne w skutkach. Zbyszek jeszcze tego samego popołudnia, chowając grilla w pomieszczeniu, zauważył świeże ślady tłustego błota i wapna prowadzące do maleńkich drzwi na końcu schodów. Był to jedyny budzący naszą niechęć, a jednocześnie najbardziej fascynujący zakamarek Muzeum Czasów. Okazało się, że ślady te mogły zostawić buty staruszka. Błoto i wapno wskazywały na to, że był tu ktoś, kto wyszedł z Parku, w którym właśnie zasilano wapnem tłustą ziemię rabatek. Dokąd jednak wyszedł, za tamte zamknięte od lat drzwi?
                      Michał z Włodkiem postawili sobie za punkt honoru odnaleźć w bibliotece gazetę z artykułem o wyroku za próbę wysadzenia wiaduktu. Przewertowali wszystkie numery do pięciu lat wstecz. Bezskutecznie.
                    Nie przyniosła też skutku próba odnalezienia staruszka. Tamtej niedzieli wspominał o tym, że mieszkał tuż przy torach, że z okna swojego pokoju oglądał w dzieciństwie przejeżdżające pociągi. W jego wiosce dawna stacja była zlokalizowana na skraju lasu, w pewnej odległości od właściwej zabudowy wsi. Cztery domy, sąsiadujące z dawnym dworcem tworzyły osobną kolonię.
                     Przepytaliśmy z Bartkiem wszystkich mieszkańców tych czterech obejść o staruszka, o rodzinę, w której mogli być opisywani przez niego bracia, o miejscowego, który ożenił się z dziewczyną ze wsi po drugiej strony rzeczki. Dostaliśmy tylko na wpół legendarną opowieść, jeszcze sprzed wojny, o młodzieńcu o nazwisku Werdermansch lub Werdermann, który jechał pociągiem do swej dziewczyny za rzekę w tym dniu, kiedy zawalił się mostek między wioskami. To była wielka i słynna tragedia z lat międzywojennych, zginęło kilka osób. Ów Werdermansch jednak nie był jedną z tych ofiar. Na pewno wsiadł do pociągu, ale jego ciała nie znaleziono na miejscu katastrofy. Nie było go też wśród pasażerów, którzy przeżyli. Najbardziej opłakiwał go brat, z którym łączyła go specjalnie głęboka więź.
                 Ale dzisiejsi mieszkańcy zapamiętali z opowieści swoich dziadków jeszcze coś. W którymś z czterech domów na kolonii przy stacji mieszkał niski rangą nadzorca z obozu pracy przy fabryce wełny, wówczas największej fabryce w mieście. Szarżę miał ostatnią, ale brutalnym służbistą wobec robotnic i więźniarek był pierwszy... Podobno gdy zwycięscy żołnierze podpalili magazyn kolejowy, który stał we wsi dokładnie między szosą a dworcem, to wrzucili do środka jego młodszego syna. Starszy gdzieś się zawieruszył, a malutką córeczkę ukryli szabrownicy. Ci sami, co na dzień przed pożarem zdążyli wynieść z magazynu co cenniejsze przedmioty. To byli ci ludzie, co zajęli na kolonii dom tych właśnie Werdermanschów lub Werdermannów. Po roku czy półtora wszyscy oni gdzieś wyjechali, zabierając małą ze sobą.
                  Sprawa wiaduktu najbardziej poruszyła Michała i Sławka. Ale to nie u nich zadzwonił na początku września telefon...
- Dzień dobry, czy to pan Szymon? Pan jest szefem Klubu?
Nasz kustosz przez dwa dni przypominał bombę atomową w momencie, gdy rozpoczęła się w jej wnętrzu reakcja jądrowa.
                  - Wiecie kto to mnie zadzwonił? Pewnie, że nie wiecie. Na najbliższe spotkanie do Carramby zaprosiłem gościa o nazwisku Ostrowski. Mój numer dostał od redaktora Tomasza. Wiecie co to znaczy? Nie wiecie...
 Co dwa miesiące w pizzerii Carramba na osiedlu organizowaliśmy otwarte spotkania z ludźmi, którzy wspominali swoje przeżycia związane z koleją. Ostrowski, to był człowiek skazany za próbę wysadzenia wiaduktu przy fabryce dywanów. Jak twierdził, dowiedział się, że go szukamy w sprawie owego wiaduktu. Poprosił o pomoc redaktora Tomasza, tego co opublikował w gazecie przeczytany przeze mnie wywiad. Wywiad, którego nie sposób było odnaleźć w bibliotece.
                Opowieść Ostrowskiego o powojennych, groźnych i tragicznych czasach, pełnych prowokacji i niesłusznych oskarżeń, sprawiła wrażenie na wszystkich. O ile pamiętam, nie zapytaliśmy go jednak nawet o to, czy rzeczywiście licealiści tworzyli grupę podziemną i czy chcieli dokonać tego, za co ich skazano. Interesował nas tylko sam wiadukt, ale rozmowa wniosła niewiele nowego. Okazało się też, że Ostrowski nie miał żadnych zdjęć, na które liczyliśmy. Miał dokumentację swojej sprawy, którą dostał z Instytutu Pamięci, ale nie było tam fotografii wiaduktu.
                 Michałowi wydawało się to dziwne. Wysoki blondynek w okularach, najmłodszy z grupy, był historykiem-archiwistą. Jako, że zaczął dopiero co pisać doktorat, podchodził do problemów jeszcze bardzo konkretnie i z pełnym oddaniem.
- Jak to? – pytał wszystkich po kolei – Takie poważne śledztwo i ani jednego zdjęcia? Czy to w ogóle jest możliwe, by w śledztwie nie sfotografowano głównego dowodu?
I napisał do Instytutu list z prośbą o ustalenie, czy w archiwach jest choćby jedno zdjęcie wiaduktu.
               A Sławek umówił się z Ostrowskim, że przyjdzie do niego do domu zrobić fotokopie wszystkich posiadanych przez niego dokumentów. Skoro nie było zdjęć wiaduktu, to chociaż nasze Muzeum wzbogaciło by się o opisy tej historii.
Wziął adres i po jakimś czasie poszedł.
- Ale kicha – tak zrelacjonował nam potem tę wyprawę – Byłem pod adresem, podanym przez Ostrowskiego. Tam nikt go nie zna. Nie ma takiego bloku, pytałem sąsiadów, bo mogłem numer pomylić, źle zapisać...
- Zadzwoń.
- Nie ma numeru. Szymon przez pomyłkę wykasował z komórki.
Szymon, szef grupy, był geodetą, zatem dokładność i solidność były jego cechami zawodowymi. Ale niedawno się ożenił i coraz bardziej niecierpliwe oczekiwał wtedy bliskich już narodzin pierwszego dziecka, co wiele tłumaczyło.
                  I tylko Bartek, nasz najbardziej obyty między ludźmi eksplorator, archeolog, którego niełatwo było zniechęcić, jeszcze jakiś czas później zwrócił uwagę na pewien szczegół:
- Słuchaj, czy ten Ostrowski, kogoś ci nie przypomina?
- Myślisz o tamtej niedzieli? Faktycznie, jakiś podobny.
Bartek pokiwał potakująco głową, a na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech.
- Wiesz co znaczy po niemiecku Werder - wyspa na rzece. Po polsku – ostrów. Werdermansch, to człowiek–ostrów, Ostrowski.
          
Bartek jak już coś zaczął, szczególnie gdy podchodził do tego z pasją, szedł w zaparte, aż do pełnego rozwiązania zagadki. Czyżby zatem po prostu pomieszały nam się czasy albo rozdwoili ludzie? Katastrofa z udziałem Werdermanscha była po wojnie, czy przed wojną? A może zabrali go prosto z pociągu? Obaj, i Ostrowski i Werdermansch, zniknęli przecież nagle i bez śladu, nikt o nich nic nie wiedział przez lata. Werdermansch to Ostrowski, a aferę wymyślili, aby zamknąć Niemca, który tu pozostał ? Za to, że nie wyjechał na czas ? A może to było coś zupełnie innego... Pospolity szaber, przeszmuglowanie małej Niemki, cierpienie więźniarek zakończone „marszem śmierci”, głupia zabawa nastolatków w konspirację? Bo zapewne nie piwo w Muzeum Czasów na byłym dworcu starej kolei, kolei ich czasu...

(część dalsza nastąpi...)
stat4u PortalPOLSKA.pl